Dziś strzelę sobie w
kolano.
BACH!
- Auuu!
To, jak już wstęp
mamy za sobą przejdę do meritum sprawy. Zbliżają się święta Wielkanocne, czyli
okazja do jedzenie przez miesiąc resztek z Wielkiej Niedzieli. Swoją drogą jest
to fascynujący zwyczaj! Przez dwa tygodnie przed świętami gotuje się potrawy,
które niby trzeba zjeść wciągu dwóch dni. Po tych dwóch dniach zostaje tego
tyle, że można by wykarmić afrykańską wioskę. W związku z czym wpada się na
genialny, w swej prostocie, pomysł i zaprasza gości, którym po obiedzie,
podwieczorku i kolacji daje się część co zostało.
Niestety plan ten ma
jeden szkopuł, który nie daje gospodarzom spać spokojnie, bo zaproszony dzwoni
następnego dnia i zaprasza do siebie na „kawę”. Kawa przeradza się w obiad,
podwieczorek i kolacje, a na odchodne dostaje się część tego co zostało. Trwa
to aż do wyczerpania zapasów, bądź do czasu, kiedy jedna ze stron nie znajdzie
sposobu, żeby zrezygnować ze spotkania. Zazwyczaj jest to
nagła-okoliczność-niecierpiąca-zwłoki. Jako, że są to święta wielkanocne, to po
prawdzie nagłą-okolicznością-niecierpiącą-zwłoki okazuje się puszczany w
telewizji od zarania dziejów, Gliniarz w
przedszkolu.
Cały proceder kończy
się mniej więcej po miesiącu. Wtedy na obiad dostajemy to co zostało - bliżej
nieokreśloną berbeluche, mającą śladowe ilości schabowego, sałatki warzywnej,
skarpety, lokalnej gazety i starej baby, która wpadła przez przypadek do
garnka.
Po miesiącu człowiek wstaje wreszcie od stołu.
Czuje się, jak gruba berta, ewentualnie jakiś Moby Dick. Toczy się do łazienki.
Wdrapuje się na wagę. Jej wskazówka niebezpiecznie odchyla się od zera i
człowiek już zaczyna sobie tłumaczyć reakcję wagi nagłym wzrostem ciążenia,
jakimś złym ułożeniem księżyca. Planuje pójść na siłownie, zacząć zdrowo się
odżywiać, ale…
Ale…
Ale się okazuje, że
schudł! Waży pół kilograma mniej niż przed świętami! Cud!
Kolejna sprawa to
obdarowywanie się prezentami. Proceder równie okrutny co wtrynianie w siebie
pięć razy dziennie tego samego jadła.
Co roku, większość z
nas, o ile sama nie powie czego chce, dostaje coś co następnego dnia wyląduje
na całej stercie Niechcianych Prezentów. Dawać jest dobrze i po chrześcijańsku
- spytajcie o to Sashę
– ale żebyśmy tak jeszcze dawali z głową, to byłoby też
mądrze.
Na początku artykułu
napisałem, że strzeliłem sobie w kolano. Rzeczywiście, nie chybiłem, a to
wszystko za sprawą tematu który podejmuję. Co kupić, a co zostawić w cholerę?
Przedstawię wam teraz kilka propozycji książek,
po które warto sięgnąć. Dzięki czemu nie będę miał w przyszłości o czym wam
pisać. Cel pal!
Zacznę od tego, że
wszyscy oglądamy filmy. Nawet jak ich nie lubimy to je oglądamy, bo telewizja
stała się wszechobecna i na siłę zasypywani jesteśmy, jak nie samymi filami to spotami,
które je reklamują.
Większość, tak
przypuszczam, lubi oglądać telewizję, czy chodzić do kina (że nie wspomnę o
ściąganiu filmów). Moim zdaniem, jeśli ktoś nie jest kolekcjonerem, albo
Wielkim Fanem twórczości takiego, a takiego tytułu, to posiadanie własnego
pudełka z filmem go nie usatysfakcjonuje. Co innego dobra książka, która powstała na podstawie
filmu!
Jestem legendą, to
film sci-fi osadzony w realiach współczesnego świata. Główny bohater Robert Neville grany przez genialnego Willa
Smitha, to były policjant i samotny wdowiec. Mówiąc samotny mam namyśli
samotność przez duże S., bo pan Neville jest ostatnim człowiekiem, który
pozostał w, z pozoru, opustoszałym Nowym Jorku.
Wraz z rozwojem
akcji filmu, okazuje się, że Neville wcale nie jest taki sam, bo ma za
towarzystwo bandę mutantów wampiro-zombie, czy coś takiego. Ich jednym celem
jest pozbycie się Omega-mana. Nasz były policjant, natomiast w niewyjaśniony
sposób został naukowcem próbującym odnaleźć antidotum na tajemniczą zarazę,
która wciągu kilku dni (godzin?), zdziesiątkowała ludzkość. W połowie filmu
okazuje się, że wcale nie jest taki sam, bo odnajduje go młoda kobieta z
chłopczykiem. Kobieta, jak zwykle musi namieszać w życiu mężczyzny, w związku z
czym główny bohater ginie na chwilę po wynalezieniu antidotum i, w
telegraficznym skrócie, film się kończy.
Myślę, że wszyscy go
oglądali, a kto jeszcze po niego nie sięgnął, to niech jak najszybciej to
nadrobi. Fabuła jest niezła, choć ma trochę luk. Chociażby wyjaśnienie skąd u
policjanta wiedza medyczna przyćmiewająca lekarzy, którym lata temu nie udało
się zwalczyć tej zarazę. Wspominałem, że policjant ma kilka niezłych gadżetów?
Nie?
No, to mówię, że je
ma. Na przykład, pancerny dom.
Znamienne jest, że
to nie jedyny film opowiadający losy Richarda Neville’a. Inne adaptacje to Omega-man, The last man on Earth, itd., ale wszystko to są filmy klasy B.
Książka zaś jest
inna.
autor: Richard Matheson
tłumaczenie: Paulina Braiter
tytuł oryginału: I Am Legend
wydawnictwo: Mag
data polskiego wydania:
2008
(data przybliżona)
ISBN: 9788374800716
liczba stron: 224
Równie dobra, może
nawet lepsza, ale przede wszystkim inna. W książce do czynienia mamy z
Richardem Nevillem, który jest wysportowanym mężczyzna rasy aryjskiej (!). Nie
tylko wygląd zewnętrzny jest inny, bo charakterem też się całkowicie różni od
swojej wersji filmowej. Tutaj jest po prostu gburem, którego w pewien
sadystyczny sposób nawet cieszy to, że został sam. Myślę, że autor w ten sposób
chciał przekazać, że tylko outsider wytrzyma samotność przez duże S.
Główny bohater, w
książce bez wątpienia jest i był naukowcem, słucha klasycznej muzyki (chyba
Bacha) i JEST ostatnim człowiekiem na ziemi. To z czym walczy, owi „Zarażeni”
to stare wampiry pokazane na nowo, jako choroba. Kiedyś czytałem, że autor, za
powieść Jestem legendą był kandydatem do otrzymania jakieś elitarnej nagrody
biologów.
Jednak najciekawszą
kwestią jest zakończenie, które całkowicie różni sie od tego, jakie zostało
przedstawione w filmie. Powiem tylko tyle, że choć czytałem tę pozycję w
gimnazjum, to do dzisiaj dokładnie potrafię przytoczyć ostatnią stronę.
Sama powieść jest formą
reportażu. Czyta się ją płynnie i szybko, a w swojej powierzchownej formie jest
dość krótka. Świat w niej przedstawiony, to epoka w której żył pisarz, czyli
początek drugiej połowy XX wieku. Sprzęt, którym posługuje się główny bohater,
również nie odstępuje tamtym czasom, co nadaje powieści wiarygodności.
autor: Anonim
tłumaczenie: Nemo
tytuł oryginału: The Book With No Name
wydawnictwo: Świat Książki
data polskiego wydania:
30
stycznia 2009
ISBN: 9788324709120
liczba stron: 448
Inną książką, którą
bym polecał, to Księga bez tytułu.
Tytuł i okładka
przywołują na myśl te książki, które można kupić w „promocyjnej cenie” w
supermarketach, czy na dworcach kolejowych. Zaś po przeczytani połowy okazują
się ładnie opakowaną, pachnącą i smaczną srajtaśmą. Nic bardziej mylnego.
Ksiega
bez tytułu to
czarna komedia, z nutą horroru, dreszczowca i fantastyki. Pierwszej części
cyklu Bourbon Kid. Łączy ona w sobie wyobraźnię Kinga, z humorem i krwistymi
scenami Tarantino.
Autor łącząc te style stworzył mieszankę
wybuchową, w której strzelaniny Bourbon Kida z Elvisem Presleyem łączą się z
sakralnym życiem mnichów nie znających świata spoza klasztoru. Tutaj zwykła
para nastolatków spotyka wciągu dnia więcej niesamowitych rzeczy, niż wszyscy
doktorzy Who naraz wzięci. Barman Sanchez – fleja, pasożyt i menda społeczna w
jednym, to człowiek któremu z czasem może zaczniemy współczuć.. Jeśli, nie w
samej Księdze bez tytułu, to na pewno
w Oku księżyca, o które toczy się
walka na stronach pierwszej części cyklu.
Jedyny minus tej
książki, to, to że się tak szybko kończy, a jej kluczowa – trzecia część –
jeszcze nie ukazała się w polskim wydaniu.
autorzy: Gartha Ennisa i Steve’a Dillona
tłumaczenie: Maciek Drewnowski
tytuł oryginału: Preacher: Gone to
Texas
wydawnictwo: Egmont Polska
data wydania: sierpień 2002 (data
przybliżona)
ISBN: 8323713405
liczba stron: 120
Jako trzeci przykład
dobrego prezentu, niech będzie komiks, okej?
Jeśli, zależy wam na
czymś naprawdę dobrym, to niestety będziecie musieli się trochę napracować i
poszukać w antykwariatach. Tytuł, który zamierzam wam podać, ukazał się w
Polsce w 2002 roku i zniknął z półek szybciej niż tygodniowa grochówka z
żołądka.
Zasługę za to, pewno,
miała niska cena - 24,90 za 120 stron! Ale też realistyczna i szczegółowa
kreska, czy nietuzinkowa fabuła. W antykwariatach cena może być różna. Jeśli,
sprzedawcą jest osoba nie posiadająca dostatecznej wiedzy na temat tej serii, to
może ją sprzedawać za 30 złotych, ale jeśli mamy do czynienia z prawdziwym
geekiem, to nie zdziwcie się, jeśli zażądają od was między 80-90 złotych.
Właśnie z taką kwotą za zeszyt spotkałem się na Prykonie. Niestety ceny
komiksów w Polsce stały się horrendalnie
wysokie, ale to temat na inny artykuł.
Kaznodzieja, bo o tym komiksie mówię, to opowieść
o pastorze z Teksasu. Historia jest mniej więcej taka. Odbywa się msza,
tytułowy bohater wygłasza kazanie, aż tu nagle jakaś kometa JEBS! w kościół i
wszyscy giną. No prawie, bo kaznodzieja przeżywa i zszokowany ucieka.
Biegnie tak długo,
aż trafia na swoją dawną dziewczynę, którą podwozi jakiś nieciekawy rockers.
Wkrótce, okazuje się, że to co walnęło w kościół to nie żadna kometa, tylko
dziecko powstałe ze związku archanioła i diablicy. Stworzenie zwie się Genezis.
Bękart przekazuje pastorowi moc władania Słowem Bożym. Czyli, jak powie
policjantowi celującemu z rewolweru w jego byłą, żeby się jeb*ł, to glina urwie sobie kuśkę i schowa tam, gdzie słońce nie
dociera.
Jednak autorzy,
wisząc nad kuflami piwa i sałatką z Cannabis
sativa,
uznali najwyraźniej, że księżulo to za mało, żeby komiks się dobrze sprzedał i
z rockersa zrobili irlandzkiego wampira. Gość ma przeszłość w IRZE, albo czymś
takim, a w Stanach siedzi mniej więcej od XIX wieku.
Jakby tego
było wszystkim mało, to rodzina samego pastora jest co najmniej nietuzinkowa i
psychopatyczna. Jej członkowie to stara jędza, gość gwałcący WSZYSTKO i jeszcze
jeden, taki-skurwiel-jakich-mało. Na szczęście szybko znikają z kolejnych
kadrów.
Pastora, jego ex- i wampira ściga wskrzeszony
legendarny zabijaka z dzikiego zachodu – John Wayne. Gość tak zły, że piekło
się go wyparło, a jego rewolwery mają niekończące się magazynki. Od czasu do
czasu pojawia się Dupotwarzy, syn wspomnianego wcześniej gliny, który za
gówniarza chciał być jak Kurt Cobain, ale nie udało mu się samobójstwo i teraz
wygląda tak jak się nazywa.
Wreszcie w całej tej historii chodzi o to, że z
nieba uciekł Bóg i pastor chce się dowiedzieć dlaczego stwórca to zrobił. Zaś
sam Kaznodzieja jest poszukiwany przez archaniołów i ich sprzymierzeńców,
którzy chcą odzyskać Genezis
Komiks ten szydzi - czasem w okrutny sposób - ze
stereotypów, ras, nacji i religii. Jego głównym atutem jest to, że zestawia
realia dzisiejszego świata z kulturą dawnej – powiedzmy – mitycznej Ameryki
z wieku XIX. Ośmieszając ważne tematy próbuje odpowiedzieć na związane z nimi
trudne pytania. Jednak główną kwestią pozostaje wciąż cel podróży kaznodziei,
czyli: Gdzie i czym jest Bóg?
Jest to lektura obowiązkowa dla tych, którzy
interesują się komiksem i kulturą Ameryki.
Na zakończenie dodam, że w 2008 roku HBO chciało
wypuścić serial oparty na tym komiksie. Dla twórców Gry o tron okazało
się to za trudne ]:>. Natomiast od roku trwają prace nad filmem. Trzymam
kciuki, żeby tym razem ekranizacja wypaliła.
Poniżej tabelka, którą zapowiadałem poprzednim
razem. Będą w niej się znajdowały książki i komiksy, które warto przeczytać i
te od których lepiej trzymać się z daleka. Zaczynajmy:
Warto J
|
Nie warto L
|
|
Jestem legendą
|
Rogi
– Joe Hill. Dawno nic mnie tak nie męczyło. Fabuła dziurawa, książka poza
momentami retrospektywnymi nudna i jakby pisana na siłę. Autor nawet nie
stara się ukryć tego, że jego ewentualna kariera bazuje na dobrym imieniu
ojca[1].
|
|
Księga bez tytułu
|
||
Kaznodzieja
|
||
Bastion – potężna cegła S. Kinga,
widać w niej odniesienia Dżumy
Camusa, dobra alegoria walki dobra ze złem (może nawet Zimnej Wojny).
|
Historia pana B. – jest to pierwsza książka
Clive’a Bakera po którą sięgnąłem. Pięknie wydana w oskórowanej okładce, porządny,
gruby papier i niezły wstęp. Szczerze mówiąć to liczyłem na coś w stylu Księgi bez tytułu. OGROMNY ZAWÓD! Z
każdą stroną liczyłem na rozwój wydarzeń a tutaj było tylko przejście z punktu
A do B i brak jakiejkolwiek puenty.
|
|
Komórka – też S. King. Jest to
skrócona, a jednocześnie znacznie gorsza wersja Bastionu. Zupełnie nie przemawiający do mnie główny motyw (kiedyś
porównam te dwie książki).
|
To tyle.
Do przeczytania następnym razem!
S.E.R.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz