czwartek, 26 marca 2015

S.E.R. mówi, że: 2!

Dziś strzelę sobie w kolano.
BACH!
- Auuu!
To, jak już wstęp mamy za sobą przejdę do meritum sprawy. Zbliżają się święta Wielkanocne, czyli okazja do jedzenie przez miesiąc resztek z Wielkiej Niedzieli. Swoją drogą jest to fascynujący zwyczaj! Przez dwa tygodnie przed świętami gotuje się potrawy, które niby trzeba zjeść wciągu dwóch dni. Po tych dwóch dniach zostaje tego tyle, że można by wykarmić afrykańską wioskę. W związku z czym wpada się na genialny, w swej prostocie, pomysł i zaprasza gości, którym po obiedzie, podwieczorku i kolacji daje się część co zostało.
Niestety plan ten ma jeden szkopuł, który nie daje gospodarzom spać spokojnie, bo zaproszony dzwoni następnego dnia i zaprasza do siebie na „kawę”. Kawa przeradza się w obiad, podwieczorek i kolacje, a na odchodne dostaje się część tego co zostało. Trwa to aż do wyczerpania zapasów, bądź do czasu, kiedy jedna ze stron nie znajdzie sposobu, żeby zrezygnować ze spotkania. Zazwyczaj jest to nagła-okoliczność-niecierpiąca-zwłoki. Jako, że są to święta wielkanocne, to po prawdzie nagłą-okolicznością-niecierpiącą-zwłoki okazuje się puszczany w telewizji od zarania dziejów, Gliniarz w przedszkolu.
Cały proceder kończy się mniej więcej po miesiącu. Wtedy na obiad dostajemy to co zostało - bliżej nieokreśloną berbeluche, mającą śladowe ilości schabowego, sałatki warzywnej, skarpety, lokalnej gazety i starej baby, która wpadła przez przypadek do garnka.
 Po miesiącu człowiek wstaje wreszcie od stołu. Czuje się, jak gruba berta, ewentualnie jakiś Moby Dick. Toczy się do łazienki. Wdrapuje się na wagę. Jej wskazówka niebezpiecznie odchyla się od zera i człowiek już zaczyna sobie tłumaczyć reakcję wagi nagłym wzrostem ciążenia, jakimś złym ułożeniem księżyca. Planuje pójść na siłownie, zacząć zdrowo się odżywiać, ale…
Ale…
Ale się okazuje, że schudł! Waży pół kilograma mniej niż przed świętami! Cud!

Kolejna sprawa to obdarowywanie się prezentami. Proceder równie okrutny co wtrynianie w siebie pięć razy dziennie tego samego jadła.

Co roku, większość z nas, o ile sama nie powie czego chce, dostaje coś co następnego dnia wyląduje na całej stercie Niechcianych Prezentów. Dawać jest dobrze i po chrześcijańsku - spytajcie o to Sashę

 – ale żebyśmy tak jeszcze dawali z głową, to byłoby też mądrze.

Na początku artykułu napisałem, że strzeliłem sobie w kolano. Rzeczywiście, nie chybiłem, a to wszystko za sprawą tematu który podejmuję. Co kupić, a co zostawić w cholerę?
 Przedstawię wam teraz kilka propozycji książek, po które warto sięgnąć. Dzięki czemu nie będę miał w przyszłości o czym wam pisać. Cel pal!
Zacznę od tego, że wszyscy oglądamy filmy. Nawet jak ich nie lubimy to je oglądamy, bo telewizja stała się wszechobecna i na siłę zasypywani jesteśmy, jak nie samymi filami to spotami, które je reklamują.
Większość, tak przypuszczam, lubi oglądać telewizję, czy chodzić do kina (że nie wspomnę o ściąganiu filmów). Moim zdaniem, jeśli ktoś nie jest kolekcjonerem, albo Wielkim Fanem twórczości takiego, a takiego tytułu, to posiadanie własnego pudełka z filmem go nie usatysfakcjonuje. Co innego  dobra książka, która powstała na podstawie filmu!
Jestem legendą, to film sci-fi osadzony w realiach współczesnego świata. Główny bohater Robert Neville grany przez genialnego Willa Smitha, to były policjant i samotny wdowiec. Mówiąc samotny mam namyśli samotność przez duże S., bo pan Neville jest ostatnim człowiekiem, który pozostał w, z pozoru, opustoszałym Nowym Jorku.
Wraz z rozwojem akcji filmu, okazuje się, że Neville wcale nie jest taki sam, bo ma za towarzystwo bandę mutantów wampiro-zombie, czy coś takiego. Ich jednym celem jest pozbycie się Omega-mana. Nasz były policjant, natomiast w niewyjaśniony sposób został naukowcem próbującym odnaleźć antidotum na tajemniczą zarazę, która wciągu kilku dni (godzin?), zdziesiątkowała ludzkość. W połowie filmu okazuje się, że wcale nie jest taki sam, bo odnajduje go młoda kobieta z chłopczykiem. Kobieta, jak zwykle musi namieszać w życiu mężczyzny, w związku z czym główny bohater ginie na chwilę po wynalezieniu antidotum i, w telegraficznym skrócie, film się kończy.
Myślę, że wszyscy go oglądali, a kto jeszcze po niego nie sięgnął, to niech jak najszybciej to nadrobi. Fabuła jest niezła, choć ma trochę luk. Chociażby wyjaśnienie skąd u policjanta wiedza medyczna przyćmiewająca lekarzy, którym lata temu nie udało się zwalczyć tej zarazę. Wspominałem, że policjant ma kilka niezłych gadżetów?
Nie?
No, to mówię, że je ma. Na przykład, pancerny dom.
Znamienne jest, że to nie jedyny film opowiadający losy Richarda Neville’a. Inne adaptacje to Omega-man, The last man on Earth, itd., ale wszystko to są filmy klasy B.
Książka zaś jest inna.







autor: Richard Matheson
tłumaczenie: Paulina Braiter
tytuł oryginału: I Am Legend
wydawnictwo: Mag
data polskiego wydania: 2008 (data przybliżona)
ISBN: 9788374800716
liczba stron: 224





Równie dobra, może nawet lepsza, ale przede wszystkim inna. W książce do czynienia mamy z Richardem Nevillem, który jest wysportowanym mężczyzna rasy aryjskiej (!). Nie tylko wygląd zewnętrzny jest inny, bo charakterem też się całkowicie różni od swojej wersji filmowej. Tutaj jest po prostu gburem, którego w pewien sadystyczny sposób nawet cieszy to, że został sam. Myślę, że autor w ten sposób chciał przekazać, że tylko outsider wytrzyma samotność przez duże S.
Główny bohater, w książce bez wątpienia jest i był naukowcem, słucha klasycznej muzyki (chyba Bacha) i JEST ostatnim człowiekiem na ziemi. To z czym walczy, owi „Zarażeni” to stare wampiry pokazane na nowo, jako choroba. Kiedyś czytałem, że autor, za powieść Jestem legendą był kandydatem do otrzymania jakieś elitarnej nagrody biologów.
Jednak najciekawszą kwestią jest zakończenie, które całkowicie różni sie od tego, jakie zostało przedstawione w filmie. Powiem tylko tyle, że choć czytałem tę pozycję w gimnazjum, to do dzisiaj dokładnie potrafię przytoczyć ostatnią stronę.
Sama powieść jest formą reportażu. Czyta się ją płynnie i szybko, a w swojej powierzchownej formie jest dość krótka. Świat w niej przedstawiony, to epoka w której żył pisarz, czyli początek drugiej połowy XX wieku. Sprzęt, którym posługuje się główny bohater, również nie odstępuje tamtym czasom, co nadaje powieści wiarygodności.


autor: Anonim
tłumaczenie: Nemo
tytuł oryginału: The Book With No Name
wydawnictwo: Świat Książki
data polskiego wydania: 30 stycznia 2009
ISBN: 9788324709120
liczba stron: 448








 Inną książką, którą bym polecał, to Księga bez tytułu.
Tytuł i okładka przywołują na myśl te książki, które można kupić w „promocyjnej cenie” w supermarketach, czy na dworcach kolejowych. Zaś po przeczytani połowy okazują się ładnie opakowaną, pachnącą i smaczną srajtaśmą. Nic bardziej mylnego.
Ksiega bez tytułu to czarna komedia, z nutą horroru, dreszczowca i fantastyki. Pierwszej części cyklu Bourbon Kid. Łączy ona w sobie wyobraźnię Kinga, z humorem i krwistymi scenami Tarantino.
 Autor łącząc te style stworzył mieszankę wybuchową, w której strzelaniny Bourbon Kida z Elvisem Presleyem łączą się z sakralnym życiem mnichów nie znających świata spoza klasztoru. Tutaj zwykła para nastolatków spotyka wciągu dnia więcej niesamowitych rzeczy, niż wszyscy doktorzy Who naraz wzięci. Barman Sanchez – fleja, pasożyt i menda społeczna w jednym, to człowiek któremu z czasem może zaczniemy współczuć.. Jeśli, nie w samej Księdze bez tytułu, to na pewno w Oku księżyca, o które toczy się walka na stronach pierwszej części cyklu.
Jedyny minus tej książki, to, to że się tak szybko kończy, a jej kluczowa – trzecia część – jeszcze nie ukazała się w polskim wydaniu.


autorzy: Gartha Ennisa i Steve’a Dillona
tłumaczenie: Maciek Drewnowski
tytuł oryginału: Preacher: Gone to Texas
wydawnictwo: Egmont Polska
data wydania: sierpień 2002 (data przybliżona)
ISBN: 8323713405
liczba stron: 120








 Jako trzeci przykład dobrego prezentu, niech będzie komiks, okej?
Jeśli, zależy wam na czymś naprawdę dobrym, to niestety będziecie musieli się trochę napracować i poszukać w antykwariatach. Tytuł, który zamierzam wam podać, ukazał się w Polsce w 2002 roku i zniknął z półek szybciej niż tygodniowa grochówka z żołądka.
Zasługę za to, pewno, miała niska cena - 24,90 za 120 stron! Ale też realistyczna i szczegółowa kreska, czy nietuzinkowa fabuła. W antykwariatach cena może być różna. Jeśli, sprzedawcą jest osoba nie posiadająca dostatecznej wiedzy na temat tej serii, to może ją sprzedawać za 30 złotych, ale jeśli mamy do czynienia z prawdziwym geekiem, to nie zdziwcie się, jeśli zażądają od was między 80-90 złotych. Właśnie z taką kwotą za zeszyt spotkałem się na Prykonie. Niestety ceny komiksów  w Polsce stały się horrendalnie wysokie, ale to temat na inny artykuł.
Kaznodzieja, bo o tym komiksie mówię, to opowieść o pastorze z Teksasu. Historia jest mniej więcej taka. Odbywa się msza, tytułowy bohater wygłasza kazanie, aż tu nagle jakaś kometa JEBS! w kościół i wszyscy giną. No prawie, bo kaznodzieja przeżywa i zszokowany ucieka.
Biegnie tak długo, aż trafia na swoją dawną dziewczynę, którą podwozi jakiś nieciekawy rockers. Wkrótce, okazuje się, że to co walnęło w kościół to nie żadna kometa, tylko dziecko powstałe ze związku archanioła i diablicy. Stworzenie zwie się Genezis. Bękart przekazuje pastorowi moc władania Słowem Bożym. Czyli, jak powie policjantowi celującemu z rewolweru w jego byłą, żeby się jeb*ł, to glina urwie sobie kuśkę i schowa tam, gdzie słońce nie dociera.
Jednak autorzy, wisząc nad kuflami piwa i sałatką z Cannabis sativa, uznali najwyraźniej, że księżulo to za mało, żeby komiks się dobrze sprzedał i z rockersa zrobili irlandzkiego wampira. Gość ma przeszłość w IRZE, albo czymś takim, a w Stanach siedzi mniej więcej od XIX wieku.
 Jakby tego było wszystkim mało, to rodzina samego pastora jest co najmniej nietuzinkowa i psychopatyczna. Jej członkowie to stara jędza, gość gwałcący WSZYSTKO i jeszcze jeden, taki-skurwiel-jakich-mało. Na szczęście szybko znikają z kolejnych kadrów.
Pastora, jego ex- i wampira ściga wskrzeszony legendarny zabijaka z dzikiego zachodu – John Wayne. Gość tak zły, że piekło się go wyparło, a jego rewolwery mają niekończące się magazynki. Od czasu do czasu pojawia się Dupotwarzy, syn wspomnianego wcześniej gliny, który za gówniarza chciał być jak Kurt Cobain, ale nie udało mu się samobójstwo i teraz wygląda tak jak się nazywa.
Wreszcie w całej tej historii chodzi o to, że z nieba uciekł Bóg i pastor chce się dowiedzieć dlaczego stwórca to zrobił. Zaś sam Kaznodzieja jest poszukiwany przez archaniołów i ich sprzymierzeńców, którzy chcą odzyskać Genezis
Komiks ten szydzi - czasem w okrutny sposób - ze stereotypów, ras, nacji i religii. Jego głównym atutem jest to, że zestawia realia dzisiejszego świata z kulturą dawnej – powiedzmy – mitycznej Ameryki z wieku XIX. Ośmieszając ważne tematy próbuje odpowiedzieć na związane z nimi trudne pytania. Jednak główną kwestią pozostaje wciąż cel podróży kaznodziei, czyli: Gdzie i czym jest Bóg?
Jest to lektura obowiązkowa dla tych, którzy interesują się komiksem i kulturą Ameryki.
Na zakończenie dodam, że w 2008 roku HBO chciało wypuścić serial oparty na tym komiksie. Dla twórców Gry o tron okazało się to za trudne ]:>. Natomiast od roku trwają prace nad filmem. Trzymam kciuki, żeby tym razem ekranizacja wypaliła.

Poniżej tabelka, którą zapowiadałem poprzednim razem. Będą w niej się znajdowały książki i komiksy, które warto przeczytać i te od których lepiej trzymać się z daleka. Zaczynajmy:
Warto J
Nie warto L
Jestem legendą
Rogi – Joe Hill. Dawno nic mnie tak nie męczyło. Fabuła dziurawa, książka poza momentami retrospektywnymi nudna i jakby pisana na siłę. Autor nawet nie stara się ukryć tego, że jego ewentualna kariera bazuje na dobrym imieniu ojca[1].
Księga bez tytułu
Kaznodzieja
Bastion – potężna cegła S. Kinga, widać w niej odniesienia Dżumy Camusa, dobra alegoria walki dobra ze złem (może nawet Zimnej Wojny).
Historia pana B. – jest to pierwsza książka Clive’a Bakera po którą sięgnąłem. Pięknie wydana w oskórowanej okładce, porządny, gruby papier i niezły wstęp. Szczerze mówiąć to liczyłem na coś w stylu Księgi bez tytułu. OGROMNY ZAWÓD! Z każdą stroną liczyłem na rozwój wydarzeń a tutaj było tylko przejście z punktu A do B i brak jakiejkolwiek puenty.

Komórka – też S. King. Jest to skrócona, a jednocześnie znacznie gorsza wersja Bastionu. Zupełnie nie przemawiający do mnie główny motyw (kiedyś porównam te dwie książki).


To tyle.
Do przeczytania następnym razem!
S.E.R.



P.S. Piosenka na dziś to Electric Love 
https://youtu.be/8b1P_TidZ00


[1] Joe Hill jest synem Stephena Kinga.
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz