piątek, 13 marca 2015

Lśnienie z Doktorem Snem






















Tym razem macie okazję przytać artykuł gościnny, przesłany nam przez: Obejrzyj-Przeczytaj-Zagraj...bądź nie.




Lśnienie z Doktorem Snem


Nie wracam zbyt często do przeczytanych książek. Głównym powodem jest fakt, że brakuje mi na to czasu. Wolę przeczytać coś nowego, niż odświeżać to, co już przeczytałem. Poza tym, najzwyczajniej w świecie obawiam się, że z świetnych wspomnień zostaną tylko zgliszcza. Oczywiście, zdarzają się wyjątki.


Stephen King to bezsprzecznie jeden z moich ulubionych autorów. Ma wyobraźnię, maszynę do wytwarzania interesujących postaci i talent do opowiadania historii, od których nie sposób się oderwać. Pomyślałem więc, że jeśli sprawdzić coś po latach, najlepiej wziąć pozycję z jego repertuaru. Wybór padł na Lśnienie, jak sądziłem, jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałem. Dodatkową motywacją był dla mnie fakt, że uwielbiam adaptację Kubricka i chciałem sobie przypomnieć, jak bardzo odbiega ona od pierwowzoru.

Trochę zwlekałem, ale w końcu się przemogłem i po kilku dniach, było już po wszystkim. Wrażenia? Pozytywne, jak najbardziej, choć nie powiedziałbym już, że to jedna z najlepszych książek, z jakimi miałem do czynienia. Bardzo dobra lektura, owszem, ale nic ponad to. 

Wiele rzeczy Lśnienie ma znakomitych, jak historia hotelu Panorama czy opis szaleństwa Jacka Torrance. Miło spojrzeć na sytuację z perspektywy kilku postaci, a jasność Danny’ego to szalenie ciekawy aspekt. Kuleją momentami dialogi, których jest momentami zbyt wiele i spełniają funkcję zapychacza bądź wydają się infantylne. Strachu nikt tu nie znajdzie, choć osobliwy, zawiesisty klimat, już jak najbardziej. Nie ma do czego szczególnie się przyczepić, bo lektura mimo znajomości fabuły, przebiega prędko i wdzięcznie. Krótko mówiąc, choć aż takiego wrażenia po latach Lśnienie nie robi, to i tak broni się po takim czasie z zadziwiającą gracją.

To jednak nie koniec historii. Dzień po przeczytaniu, wychwyciłem na promocji kontynuację Lśnienia, Doktor Sen. Wzbraniałem się przed nią, bo bałem się, że wszystko co dobre, pryśnie wraz z kontynuacją. Sam pomysł wyjściowy mnie nie porwał, ale wiedząc, że przypadki nie istnieją, postanowiłem zaryzykować i zamówiłem to cudo. Zacząłem czytać i nie minęło wiele czasu, a zacząłem ubliżać sobie w myślach, jak mogłem tak długo czekać. Okazało się, że King dobrze wiedział, co robi. 

Wciągnąłem się w dalsze poczynania Danny’ego, z początku szkraba, a z czasem dorosłego faceta. Ciekawiło mnie, jaki wpływ miała na niego Panorama i łapczywie chłonąłem kolejne informację. Bardzo spodobało mi się to, jak została rozwinięta idea jasności. Jej możliwości oraz następstwa, jakie z sobą niesie. Kupiłem nawet pomysł z istotami, które jasnością się żywiły. Odrobinę przerysowane, ale na tyle charakterystyczne, że prędko wciągnąłem się także w ich dzieje. Stworzony świat, postaci, zamysł całej fabuły, wszystko zadziałało wręcz zadziwiająco dobrze.  Dodając do tego niezliczone nawiązania do Lśnienia, każdy jego fan, mógł poczuć się jak w domu.

Nie obyło się bez wpadek, ale nie są one znaczące. Przyczepiłbym się najbardziej do momentami naiwnej postawy, co niektórych postaci, które akceptowały nawet najbardziej szalone zamysły, bez szczególnej argumentacji. Wspomniane wampiry żywiące się jasnością, czasem były aż nazbyt przerysowane i przypominały postaci z kreskówek, nie zaś istoty, bezwzględnie krzywdzące swoje ofiary. Te utyskiwania są na dobrą sprawę  bardziej szukaniem wad na siłę, niż szczególnie bolesnymi uchybieniami. Bo prawdę mówiąc, Doktor Sen pochłania od pierwszej strony i jeśli kupi się warunki na jakich działa, kilka dni ma się z głowy.

Trzeba mieć jaja, żeby po tylu latach napisać kontynuację dokonania uważanego za kultowe i zrobić to dobrze. Kingowi się udało. Widać, że nie podszedł do sprawy z biegu, ale pieczołowicie wszystko przygotował. Każdy bohater jest po coś i większość ma ścisły związek z poprzedniczką. Nie zliczę nawet ile razy zostało puszczane oko do fanów Lśnienia, ale to świadczy o szacunku do swoich czytelników, czego nie mogłem nie docenić. Najciekawsze jest to, że nawet nie znając poprzedniczki, można się swobodnie do kontynuacji zabrać. Bo jako samodzielna pozycja broni się bez problemu, a wszelkie nieścisłości są wyjaśniane w retrospekcjach.


Wnioski? Przy obu częściach spędziłem wiele miłych chwil i uważam, że świetnie się uzupełniają. Misja niemożliwa okazała się...możliwa. Jak widać, warto czasem wrócić do korzeni i przekonać się, że powroty, choć trudne, z odpowiednim przewodnikiem mogą okazać się nad wyraz korzystne.






  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz