

Tym razem macie okazję przytać artykuł gościnny, przesłany nam przez: Obejrzyj-Przeczytaj-Zagraj...bądź nie.
Lśnienie
z Doktorem Snem
Nie
wracam zbyt często do przeczytanych książek. Głównym powodem jest fakt, że
brakuje mi na to czasu. Wolę przeczytać coś nowego, niż odświeżać to, co już
przeczytałem. Poza tym, najzwyczajniej w świecie obawiam się, że z świetnych
wspomnień zostaną tylko zgliszcza. Oczywiście, zdarzają się wyjątki.
Stephen
King to bezsprzecznie jeden z moich ulubionych autorów. Ma wyobraźnię, maszynę
do wytwarzania interesujących postaci i talent do opowiadania historii, od
których nie sposób się oderwać. Pomyślałem więc, że jeśli sprawdzić coś po
latach, najlepiej wziąć pozycję z jego repertuaru. Wybór padł na Lśnienie, jak
sądziłem, jedną z najlepszych książek, jakie przeczytałem. Dodatkową motywacją
był dla mnie fakt, że uwielbiam adaptację Kubricka i chciałem sobie
przypomnieć, jak bardzo odbiega ona od pierwowzoru.
Trochę
zwlekałem, ale w końcu się przemogłem i po kilku dniach, było już po wszystkim.
Wrażenia? Pozytywne, jak najbardziej, choć nie powiedziałbym już, że to jedna z
najlepszych książek, z jakimi miałem do czynienia. Bardzo dobra lektura,
owszem, ale nic ponad to.
Wiele
rzeczy Lśnienie ma znakomitych, jak historia hotelu Panorama czy opis
szaleństwa Jacka Torrance. Miło spojrzeć na sytuację z perspektywy kilku
postaci, a jasność Danny’ego to szalenie ciekawy aspekt. Kuleją momentami
dialogi, których jest momentami zbyt wiele i spełniają funkcję zapychacza bądź
wydają się infantylne. Strachu nikt tu nie znajdzie, choć osobliwy, zawiesisty
klimat, już jak najbardziej. Nie ma do czego szczególnie się przyczepić, bo
lektura mimo znajomości fabuły, przebiega prędko i wdzięcznie. Krótko mówiąc,
choć aż takiego wrażenia po latach Lśnienie nie robi, to i tak broni się po
takim czasie z zadziwiającą gracją.
To
jednak nie koniec historii. Dzień po przeczytaniu, wychwyciłem na promocji
kontynuację Lśnienia, Doktor Sen. Wzbraniałem się przed nią, bo bałem się, że
wszystko co dobre, pryśnie wraz z kontynuacją. Sam pomysł wyjściowy mnie nie
porwał, ale wiedząc, że przypadki nie istnieją, postanowiłem zaryzykować i
zamówiłem to cudo. Zacząłem czytać i nie minęło wiele czasu, a zacząłem ubliżać
sobie w myślach, jak mogłem tak długo czekać. Okazało się, że King dobrze
wiedział, co robi.
Wciągnąłem
się w dalsze poczynania Danny’ego, z początku szkraba, a z czasem dorosłego
faceta. Ciekawiło mnie, jaki wpływ miała na niego Panorama i łapczywie
chłonąłem kolejne informację. Bardzo spodobało mi się to, jak została
rozwinięta idea jasności. Jej możliwości oraz następstwa, jakie z sobą niesie.
Kupiłem nawet pomysł z istotami, które jasnością się żywiły. Odrobinę
przerysowane, ale na tyle charakterystyczne, że prędko wciągnąłem się także w
ich dzieje. Stworzony świat, postaci, zamysł całej fabuły, wszystko zadziałało
wręcz zadziwiająco dobrze. Dodając do tego niezliczone nawiązania do
Lśnienia, każdy jego fan, mógł poczuć się jak w domu.
Nie
obyło się bez wpadek, ale nie są one znaczące. Przyczepiłbym się najbardziej do
momentami naiwnej postawy, co niektórych postaci, które akceptowały nawet
najbardziej szalone zamysły, bez szczególnej argumentacji. Wspomniane wampiry
żywiące się jasnością, czasem były aż nazbyt przerysowane i przypominały
postaci z kreskówek, nie zaś istoty, bezwzględnie krzywdzące swoje ofiary. Te
utyskiwania są na dobrą sprawę bardziej szukaniem wad na siłę, niż
szczególnie bolesnymi uchybieniami. Bo prawdę mówiąc, Doktor Sen pochłania od
pierwszej strony i jeśli kupi się warunki na jakich działa, kilka dni ma się z
głowy.
Trzeba
mieć jaja, żeby po tylu latach napisać kontynuację dokonania uważanego za
kultowe i zrobić to dobrze. Kingowi się udało. Widać, że nie podszedł do sprawy
z biegu, ale pieczołowicie wszystko przygotował. Każdy bohater jest po coś i
większość ma ścisły związek z poprzedniczką. Nie zliczę nawet ile razy zostało
puszczane oko do fanów Lśnienia, ale to świadczy o szacunku do swoich
czytelników, czego nie mogłem nie docenić. Najciekawsze jest to, że nawet nie
znając poprzedniczki, można się swobodnie do kontynuacji zabrać. Bo jako
samodzielna pozycja broni się bez problemu, a wszelkie nieścisłości są
wyjaśniane w retrospekcjach.
Wnioski?
Przy obu częściach spędziłem wiele miłych chwil i uważam, że świetnie się
uzupełniają. Misja niemożliwa okazała się...możliwa. Jak widać, warto czasem
wrócić do korzeni i przekonać się, że powroty, choć trudne, z odpowiednim
przewodnikiem mogą okazać się nad wyraz korzystne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz